czwartek, 03 października 2024 Imieniny: Teresa, Heliodor

Łzy płynęły nieustannie

Trzy piekielnie silne ciosy. Nowotwór, choroba Leśniowskiego-Crohna, endometrioza. Kiedy poprzednie nie wystarczają, los zsyła kolejny. – Człowiek musi się zmęczyć, żeby zrozumieć, co naprawdę warte jest życie – tłumaczy Sylwia Zajda ze Skawiny.

W 2013 roku, Sylwia otrzymała zaskakującą i przerażającą diagnozę – raka jelita grubego. Nowotwór okazał się złośliwy, co oznaczało, że konieczne będzie natychmiastowe leczenie, w tym operacja chirurgiczna. To była dla niej ciężka walka, ale udało jej się wygrać. Jednak to zwycięstwo było tylko połowiczne.

Lekarze, badając jej stan zdrowia, zauważyli zrosty jelit. Dodatkowo, w jej brzuchu gromadziła się woda. Została poddana laparotomii – zabiegowi chirurgicznemu, który polega na otwarciu jamy brzusznej. Ta medyczna nazwa, laparotomia, na zawsze zapisze się w historii Sylwii. Aby dostać się do właściwego miejsca, chirurg musi przeciąć skórę, potem mięśnie, a na końcu otrzewną. Aby jej układ pokarmowy mógł funkcjonować prawidłowo, Sylwia musiała przechodzić przez dwie, a czasem nawet trzy takie operacje rocznie.

W 2021 roku, Sylwia zaczęła doświadczać biegunek, ciągłych mdłości i wymiotów. Od kilku miesięcy była osłabiona i szybko traciła na wadze. Diagnoza była zaskakująca – choroba Leśniowskiego-Crohna. Jest to choroba autoimmunologiczna, która polega na utrzymywaniu się przewlekłego stanu zapalnego. Leczenie obejmowało silne leki i kolejne operacje.

Dwa lata później, w 2023 roku, Sylwia zaczęła doświadczać wysokiej gorączki i uporczywego bólu. Diagnoza była jeszcze bardziej zaskakująca – endometrioza. Jest to choroba, która polega na rozroście błony śluzowej macicy poza miejscem jej typowego występowania. Lekarze podjęli decyzję o wycięciu macicy i jajników Sylwii. Pięć operacji, jedna po drugiej. Ostatnia z nich miała miejsce pod koniec sierpnia.

To wtedy Sylwia była najbliżej śmierci.

WPŁAT MOŻNA DOKONYWAĆ POD TYM LINKIEM

Kiedy Sylwia się obudziła, przez wpół zamknięte powieki zobaczyła salę szpitalną. Ale to nie była sala, do której zdążyła się przyzwyczaić. Wokół niej były monitory i skomplikowana aparatura medyczna. Bezduszny, jednostajny dźwięk urządzenia monitorującego jej funkcje życiowe wypełniał pomieszczenie. Znajdowała się na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej.

Z trudem uniosła głowę i rozglądała się po pomieszczeniu. W końcu spojrzała w dół, na swoje ciało. Widok, który zobaczyła, sprawił, że jej powieki podniosły się błyskawicznie, a puls przyspieszył. W jednej chwili odzyskała przytomność. Część jej wnętrzności była na wierzchu.

Podczas operacji musiało dojść do jakiegoś poważnego powikłania. Pierwsza z tysiąca łez, które później wylała, nie zdążyła jeszcze spłynąć po jej policzku, gdy do sali wszedł lekarz.

– Wszystko jest w porządku, udało nam się panią uratować – powiedział chirurg cicho i łagodnie, starając się nie nadawać sytuacji jeszcze większego dramatyzmu.

Okazało się, że doszło do pęknięcia aorty, głównej tętnicy w brzuchu Sylwii. Lekarze musieli wyciąć jej jelita, pozostawiając tylko kilka centymetrów cienkiego. Od tamtej pory, Sylwia pozostaje na sztucznym żywieniu, bez którego nie przeżyłaby dłużej niż trzy dni.

– Podchodziłam do tego tak spokojnie, jak potrafiłam, choć łzy płynęły nieustannie – wspomina 41-letnia Sylwia.

Dalszy ciąg historii w materiale opublikowanym w portalu Wirtualna Polska